"Jaśminowa saga" Anny Sakowicz jest bardzo nierówną powieścią. Dotyczy to każdego tomu. ('Czas grzechu", "Czas gniewu", "Czas goryczy"). Mamy akapit-perełkę, ze świetnie opisaną sytuacją, wyrazistymi postaciami, bardzo prawdopodobny i historycznie i obyczajowo. A następny jest słaby, nieautentyczny, zbyt wydumany, ta sama postać z wyrazistej staje się słaba, bezbarwna i "płaska".
To saga rodzinna, zaczynająca się bodajże w 1916 roku, a kończąca w 2019. Saga rodziny Jaśmińskich, zaczynająca się pogrzebem jednego z synów Elżbiety i Antoniego i kończąca jakimś płaskim podsumowaniem. Autorka próbuje w swej powieści opisać świat fikcyjnych bohaterów, których życie styka się z życiem tych prawdziwych, ale nie udaje jej się to. Przeczytałam całą tę sagę i nadal nie wiem, jaki sens miało wprowadzenie do niej Janeczki Hillarówny, czyli poetki Małgorzaty Hillar. Zaczęło się dobrze, Joseph Hirsz z żoną i jej dziećmi odwiedza małżeństwo Hillarów w ich majątku, Iza i Janeczka od razu świetnie się rozumieją, by... nie spotkać się już nigdy, by być "najlepszymi przyjaciółkami" zwierzającymi się sobie w bardzo nieregularnej korespondencji. Nie kupuję tego.
Bohaterowie są różni, generalnie dają się lubić, łącznie z Antonim, który jest opisany jak typowy "dziaders" (mówiąc nieeleganckim slangiem). Tylko, czy współczesna ocena pasuje do człowieka, który w roku 1916 miał już duże dzieci, niektóre dorosłe?
Jednym z lepiej opisanych bohaterów jest Joseph Hirsz, postać niejednoznaczna, wymykająca się schematom, o którym nie można powiedzieć, ani, że jest dobry, ani że jest zły. Naprawdę to bardzo ciekawy i wiarygodnie nakreślony człowiek. Najlepsza postać.
Lubię siostry Jaśmińskie i feministkę Katarzynę, która przeżyła piekło, ale umiała (choć zajęło jej to dużo czasu) przepracować swoje traumy i osiągnąć spokój, i spokojną, łagodną Stasię, która "latami trenowała swoją naiwność", nigdy się nie buntowała, była krucha, ale silna i buntowniczą Julię, która sięgała po to, co chciała i tylko burze dziejowe sprawiły, że szczęście zniknęło.
Bardzo dobrze i dobrze opisany jest dramat Gdańszczan w "Wolnym Mieście", później w czasie wojny, wreszcie w czasie PRL.
Ale to już wszystko, co da się dobrego powiedzieć o tej powieści, choć w sumie to niemało.
Mam też wrażenie, że autorka "zabija" bohaterów, na których nie ma pomysłu (bo nawet śmierci 16-letnich chłopców w każdym pokoleniu w efekcie ustają, więc nie wiadomo, po co wprowadzać taki wątek). Tworzy bohaterów i wysyła ich za granicę, żeby "nie przeszkadzali". Dzieciom sióstr Jaśmińskich, ich wnukom i prawnukom poświęca mniej miejsca, bo jest ich (za) dużo. Jedynego żyjącego brata, księdza Piotra Jaśmińskiego usuwa z Gdańska do Warszawy i zapomina o nim na całe lata. Widać niedoskonałości warsztatowe.
Jak dla mnie "Jaśminowa Saga" to po prostu szkic. Szkic, z którego mogłaby powstać autentyczna perła. Niestety, dostajemy imitację perły. Bardzo dobrą, ale jednak imitację.
W mojej subiektywnej ocenie 6/10