Ustaliłyśmy z Wiedźmą, że to naprawdę ostatni miesiąc z Netflixem. Oferta jest coraz gorsza. Ostatnio (myśląc, że to będzie wartościowe) obejrzałam "Biała Królową", "Białą Księżniczkę" i "Hiszpańską Księżniczkę". O ile dwie pierwsze części (zwłaszcza "Biała Królowa") jeszcze się jakoś broniły, o tyle "Hiszpańska Księżniczka" załamywała. Philippa Gregory nie ma jakichś wielkich osiągnięć (jeszcze pytanie, na ile te seriale były podobne do książek, bo książek nie znam i już nie poznam), niemniej poziom absurdów w filmach był zatrważający i mam nadzieję, że naprawdę był "na motywach". W każdym razie książki gorsze być nie mogą.
Rozumiem, że film (książka) ma swoje prawa, ale jeśli chodzi o historyczne postaci łatwo przesadzić. Wizja Jackette Luksemburskiej, Elisabeth Voodville i Elisabeth York (matki, córki i wnuczki, z których dwie ostatnie były królowymi Anglii) zrobić czarownice - to trochę niepoważne. Jestem historykiem, wiem, że to nauka humanistyczna, więc zakłada jakiś margines domysłów i interpretacji, ale może bez przesady:)
To były trzy niezależne seriale, ale jeden ciąg historyczny, więc pewnych rzeczy należy się trzymać. Kiedy w "Hiszpańskiej Księżniczce" Lordowi Pole odrosły palce, których nie miał w drugiej, naprawdę się mocno zdziwiłam tym cudem.
W "Hiszpańskiej Księżniczce" okazuje się, że Katarzyna Aragońska otrzymywała miłosne listy od narzeczonego, Artura Tudora. Zakochała się w tych listach i w nim. Kiedy przyjeżdża wreszcie, aby go poślubić jest w szoku, bowiem prawdziwym autorem listów jest młodszy brat Artura, Henry (późniejszy Henryk VIII). Zwątpiwszy w swą wiedzę historyczną zerknęłam na Wikipedię. Cóż, wątpiłam niepotrzebnie. W chwili przyjazdu 17-letniej Katarzyny, Henryk miał całe 11 lat. Na pewno umiał pisać wyrafinowane listy do dziewczyny.
Dalej jest już tylko gorzej.
Później usiłowałam obejrzeć film o Gierku. To już moja wina, bo naprawdę można się było spodziewać, co to za dzieło. Na komedię za mało śmieszne, na film "poważny" za bardzo śmieszne, a hagiografii I sekretarza nie da się nakręcić, historia nie pozwala. Do tego dochodzą drewniane dialogi, bzdurny scenariusz, a tego, co robią aktorzy nie da się nazwać grą. Kręcą się po planie nie wiadomo, po co. Cezary Żak robi z Breżniewa łagodnego misia, Michał Koterski jest równie przekonującym Gierkiem, co Małgorzata Kożuchowska Stasią. I ja bym tak "zagrała". Antoni Pawlicki udając kogoś, kto w zamyśle ma być generałem Jaruzelskim, choć inaczej się nazywa, traci okazję na pokazanie, że jest aktorem. Jaruzelski miał specyficzny sposób mówienia, a Pawlicki, jak sobie przypomni, to mówi w ten sposób, ale przypomina sobie o tym ze dwa razy. A Krzysztof Tyniec, jako demiurg czyli anonimowy dowódca KGB nie wzbudza grozy, tylko śmiech. Zachowuje się, jak wodzirej na balu przodowników pracy, a nie jak postać z założenia zła, mroczna, bezwzględna, z której teoretycznie można sporo osiągnąć. O parodii prymasa Wyszyńskiego, jakiej radośnie dokonał Jan Frycz nie wspomnę. To też jest postać, z której można dużo "wyciągnąć" aktorsko (vide Andrzej Seweryn - "Prymas. Trzy lata z tysiąca"). Ale to chyba trzeba być Sewerynem, bo inni odtwórcy (Lech Mackiewicz w "Karol. Człowiek, który został papieżem" i Marek Kalita w "Zaćmie" rozczarowują, jednak, trzeba przyznać, że nie parodiują.
Tragedia.
Do tego doszła IV część Kogla-Mogla. Tak, wiem. Wiem. Trzeciej nie dałam rady obejrzeć i już nie próbuję, na czwartą się uparłam. Cóż, pewnych rzeczy naprawdę nie należy kontynuować.
Dodajmy do tego nowość w postaci "365 dni. Ten dzień". (nawet nie próbuję oglądać, tak, jak nie próbowałam czytać dzieł Lipińskiej i oglądać poprzednich adaptacji) i o wiele za dużo, jak na mój gust, reality show pokazujących rzeczy przerażające ("Love is Blind", "Ulitimatum", "The Circle") lub zwyczajnie nudnych - mamy dla mnie niestrawną papkę.
Owszem, może mi brakować "Firefly Lane", nie zobaczę dalszego ciągu (chociaż nie wiem, po przeczytaniu książki, jak oni zamierzają to pociągnąć), "Chesapeake Shores" (nie dotarłam jeszcze do książek) a nawet banalnych "Słodkich Magnolii" (to trzecia w moim życiu ekranizacja lepsza od książek, a "Słodkie Magnolie" to jedna z niewielu książek, których nie byłam w stanie doczytać). Serial jest przeciętny, ale główne bohaterki (inne, niż te w książce) tchnęły życie w papierowe książkowe bohaterki.
Obejrzałam tam kilka niezłych dokumentów i to by było na tyle.
W czerwcu ma być dostępny kanał Disneya. Zamierzamy się przerzucić na niego.
- Nie łudź się - powiedziała Wiedźma. - Tam też nie będzie cudów. Ale będzie stary, dobry Disney w całości.
Jak dla mnie wystarczająca rekomendacja:)
Z rozpędu:
"Biała Królowa" - 6/10
"Biała Księżniczka" - 5/10
"Hiszpańska Księżniczka" - 3/10
"Firefly Lane" - 4/10
"Chesapeake Shores" - 7/10 (ale ja lubię filmy o małych amerykańskich miasteczkach, w których niewiele się dzieje.
"Słodkie Magnolie" - 6/10 j.w.