Nie wiem, czy jestem uzależniona od kawy, chyba nie, bo potrafię jej nie pić. Ale wolę pić. Codziennie wstaję budzona trzaśnięciem drzwi przez wychodzącego do pracy męża i wyglądam mniej więcej tak:
tylko zdecydowanie mniej uroczo (zdjęcie z netu, informacja na wypadek, gdyby ktoś pomyślał, że to naprawdę ja). Nota bene, latem zamierzamy wymienić spaczone drzwi i ciekawa jestem, co mnie wtedy będzie budziło, bo przecież nie budzik.
Niemal z zamkniętymi oczami wlokę się do kuchni i z ogromną miłością myślę o Hipciu. Rzeczony Hipcio ma 18 lat (no, prawie) wiek nader słuszny dla ekspresu kolbowego, ale parzy najlepszą kawę na świecie. Umieram ze strachu co będzie, kiedy nam Hipolit padnie. Mam wprawdzie automatycznego Gucia (takiego na "jeden guziczek"), który wymaga zaledwie przeglądu w serwisie. Kłopot w tym, że kiedy poinformował nas o tym, że odmawia współpracy i żąda przeglądu i przynieśliśmy ze strychu Hipcia, Dziecko orzekło, że kawa, jaką parzy Hipcio nawet nie stała obok tej, jaką parzy Gucio i ona nie chce Gucia. I tego się trzyma z upiornym uporem.
Nawiasem mówiąc, ja też uważam, że jak na ekspres z takiej półki cenowej, to Gustaw nie urywa rąk, niemniej Gustaw robi LATTE. A LATTE to nie jest coś, bez czego łatwo mi żyć. Ale Dziecko trwa przy swoim i tak jestem skazana na pyszną kawę robioną przez Hipcia z mleczkiem z Gostynia. (No taka jestem, że mi te mleka migdałowe, owsiane, sojowe i bór liściasty raczy wiedzieć, jakie, kompletnie nie leżą, a mleczko z Gostynia, najlepiej takie z magnezem, pijam z przyjemnością, mimo nietolerancji laktozy. Ale ileż mleczka można wlać do filiżanki o pojemności 250 ml? Bez przesady z tą nietolerancją (moją)) .
Rano przydałby się jednak Gucio ze swoim jednym guziczkiem. Hipolit wymaga bowiem pewnego skupienia. Dlatego, żeby się obudzić z hałasem rozładowuję zmywarkę. Włączam ją na noc, bo lubię, jak szumi, usypia mnie. (Muszę spać przy otwartych drzwiach, bo Jej Długość sypia u mnie pod kaloryferem, więc odgłosy z otwartej kuchni słyszę idealnie). Po czym karmię Jej Długość (czy raczej Jej Szerokość) i jestem prawie obudzona. Jeszcze tylko rzut oka na kuchnię (kolejne moje dziwactwo: nie wypiję kawy, jeśli w kuchni jest choćby lekki nieład) i przystępuję do celebracji. Odmierzam kawę (przechowuję ją w weku, polecam), włączam Hipolita i po chwili z rozkoszą patrzę na orzechowy, spieniony napój płynący do filiżanki. I z rozkoszą chłonę zapach (obecnie mam etiopską, bardzo łagodną) świeżo zaparzonej kawy. Hipcio jej nie mieli, ale u mnie w kuchni tylko w jednym miejscu tak naprawdę może stać ekspres, a jest to takie miejsce, że nawet, jak Gucio mieli, to zapachu mielonej kawy nie uświadczę. Chyba, że pójdę w tym celu do salonu i stanę przy najbliższym oknie. Nie chce mi się.
Dolewam mleczko (kiedyś uważałam to za profanację, wyłącznie espresso z trzema ziarenkami brązowego cukru), ale od pewnego czasu nie mogę pić czarnej kawy. Czasem wlewam na dno filiżanki łyk likieru. I oddaję się rozkoszy picia napoju bogów:) Jest cisza, pachnie kawą, smak kawy na podniebieniu jest nie do przebicia... Chwila szczęścia. Chwilo, trwaj.
I zawsze, a już na pewno w 95% przypadków słyszę: "Heeeeeej, dzień dobry... BŁAGAM, przynieś mi kawę, bo nie dam rady otworzyć oczu. Dziękuję, kochana jesteś".
Dziecko dostaje kawę pod nos, a ja zaczynam dzień.
Bywa, że z Dzieckiem pijamy drugą kawę, razem, ale to już zwykłe picie dobrej kawy, a nie uroczystość:)