21 kwietnia 2024

68 - Nie wiem o czym jest ten post.

 W czwartek pojechaliśmy do sklepu budowlanego, żeby wybrać już część rzeczy do domu na działce (pięknieje i coraz bliżej końca). Dom jest drewniany, no ale w łazience płytki są raczej konieczne. Wybieranie czegoś z MMŻ bywa trudne, bo on jest (w tych kwestiach) mało zdecydowany i nastawiała się na koszmarne dyskusje, ale - okazało się, że już jakieś upatrzył sobie, a że mnie też się bardzo podobały było to najkrótsze wybieranie ever w naszej rodzince.
Później z namaszczeniem wybierał klej, fugę (dobra, fugę ja wybrałam) i "narzędzia" (on tak to nazwał, a ja i tak nie odróżniam młotka od siekiery).
Później złapałam w przelocie sztuczną trawę, żeby nią przykryć płytki na ganku, które przez szereg lat były idealne, a nagle, w ciągu półtora roku stały się bardzo nieidealne. Wywołało to krótką acz burzliwą wymianę zdań, po czym stanęło na moim.
A jeszcze później przypomniałam sobie, że mam serdecznie dość zazdrostek w kuchni, bo wiszą odkąd zamieszkaliśmy (nie te same, ale zawsze jakieś) i właściwie to chciałabym zasłonki, ale może rolety będą lepsze. MMŻ złapał się za głowę i zaczęła się nasza akademicka dyskusja: "kochanie, ale jak chcesz zasłonki, to kupimy zasłonki, po co rolety, ja nie wiem, jak to zamontować (serio tak bredził) i w ogóle to ja nie pamiętam, jakie mamy okna". Ale ja oświadczyłam, że nie wyjdę z tej alejki bez rolet i zadzwoniłam do Dziecka, żeby zmierzyło okna. Dziecko zmierzyło, tatuś się przyjrzał instrukcjom i powiedział, że takich rolet nie ma, bo potrzebujemy 54 cm., a są tylko takie po 55 cm. Serio miał z tym problem. W końcu jakieś wybrał, napisane było, że piaskowe, przez plastikowe, przeźroczyste opakowanie było widać, że są szare, ale on znowu serio twierdził, że to kolor opakowania, nie rolet. Ponieważ szare świetnie równoważą czerwień zasłon w salonie (mamy salon otwarty na kuchnię) nic już nie mówiłam, tylko wysłałam go do kasy, a sama poszłam szukać toalety (to mnie zawsze zniechęca do dłuższych wyjść, w teatrze, filharmonii, etc. przerwy spędzam w kolejce do tego upojnego miejsca, a jadąc godzinę samochodem domagam się MOP-a. A częściej domagam się kawy i kiedy A. grzecznie obsługuje ekspres, ja szukam wiadomo czego.
Tym razem jednak... No, nigdy bym nie pomyślała, że coś tak miłego spotka mnie w publicznym szalecie. A jednak.
Otóż zaczepiła mnie pewna miła, acz zestresowana pani (byłyśmy tylko we dwie). Pani zaczęła mnie przepraszać, że zaczepia i że z takiego intymnego powodu, bo ja wcale nie muszę... I zgłupiałam, bo tak to zabrzmiało: "ja przepraszam, że panią zaczepiam, ja panią już w sklepie zauważyłam, ale to takie intymne i pani wcale nie musi mi mówić..."
Ja jestem generalnie cierpliwa, tym bardziej, że jak sama muszę czasem kogoś zaczepić, to mi niezręcznie zwykle bywa, więc rozumiem. Okazało się, że pani pogoniła właśnie raczysko, kończy chemię no i ma perukę. I wcale jej się nie podoba ta peruka, jest na NFZ i "niech pani patrzy, wyglądam jak sklepowa z lat osiemdziesiątych". (Nie bardzo pamiętam, jak wyglądały panie sprzedawczynie w latach osiemdziesiątych, bo dostawałam do łapki odliczone pieniądze i szłam po chleb i pół masła, jak było. Kurczę, serio wtedy można było kupować pół masła, a teraz zdarza mi się czyhać na promocję i kupić cztery). I mam się nie gniewać, ale czy mogłabym powiedzieć tej pani, gdzie kupiłam moją i mam się nie gniewać, że pani mówi o peruce, ale ona to widzi, bo sama nosi i czy byłoby dla mnie problemem, że ona nosi taką samą, ale też by chciała długą...
Dorwałam się wreszcie do głosu i po kolei:
- pogratulowałam pani pokonania gada,
- powiedziałam, że nie mam problemu z tym, że noszę perukę,
- dodałam, że peruka (żadna z moich) nie jest robiona dla mnie, więc wiadomo, że nie ja jedna ją noszę
- podałam adres sklepu (i jeszcze dwóch innych na wszelki wypadek) i nazwę peruki
- poinformowałam, że moja jest podcięta, bo sięgała mi do pasa, a to już dla mnie przesada, źle wyglądam w takich długich
- poinformowałam, że w tym sklepie czasem są fajne promocje
- wypiłyśmy na pożegnanie "strzemiennego" wodą z dystrybutora
- wymieniłyśmy się telefonami i przeszłyśmy na "ty"

I właśnie dostałam zdjęcie pani (a raczej koleżanki) w peruce (też ją podcięła, ale inaczej i upięła w luźny kok). Świetnie wygląda, lepiej, niż ja w mojej i trzeba się przyjrzeć, żeby się zorientować, że to taka sama peruka, jak moja. No, dobra, dopiszę: ona jest po prostu ładniejsza ode mnie. Nie peruka, tylko moja nowa znajoma.

(Wcześniej MMŻ czekał na mnie w samochodzie i Dziecko dzwoniło, że obiad już prawie gotowy).
Na koniec zabawy A. zawiesił rolety i są super. Kuchnia bardzo zyskała, zwłaszcza, że (czego nie doczytaliśmy) to są takie rolety, które można ustawić na dwa sposoby. Albo są opuszczone całkowicie, albo na zmianę jest ciemny pasek i przeźroczysty (troszkę to przypomina poziome żaluzje), przez który sporo widać, ale tego, co się dzieje w kuchni z drogi już się nie zobaczy. Nie zabierają dużo światła w tej drugiej wersji (zresztą można je podnieść).
No i nie wiem, może ten post to powinien mieć tytuł "peruka i rolety"?

05 kwietnia 2024

67 - A ja...

...od momentu bierzmowania, które przyjęłam mając lat 14, noszę w portfelu zalaminowaną karteczkę z informacją, że jestem katoliczką i w razie wypadku proszę o Sakrament Chorych, jak również wyrażam zgodę na pobranie moich narządów (chociaż nie wiem, czy dzisiaj któryś się do tego nadaje). Okazuje się, że to wszystko nie wiem, po co.

(Padają tam słowa Jana Rokity o Ostatnim Namaszczeniu. Nie, to Sakrament Chorych, choć pewnie w tym konkretnym przypadku byłby ostatni. Ja dwukrotnie przyjęłam ten Sakrament i... żyję. Może właśnie dzięki niemu?

Jakby tego było mało... Tak się ekscytowałyśmy młoteczkiem. Póki to, młoteczka nie będzie... Ja już nie mam siły na Franciszka, z którego wyboru tak bardzo się cieszyłam:
 



 

02 kwietnia 2024

66 - Garść chaotycznych myśli

Tuż przed  Świętami okazało się, że  młoda osoba z naszej rodziny ma paskudną chorobę. Wpadłam w dół. Zresztą mnie wiele nie trzeba. O składaniu życzeń jakoś nie pomyślałam, w ogóle nie było mi do życzeń, nawet nie bardzo odpowiadałam na te, które mnie składano.
Trochę się uspokoiłam w kościele, po święceniu pokarmów. Ale Panu Jezusowi leżącemu w grobie się oberwało ode mnie. 
Jego miłość jednak, o której tak ładnie pisze Aisab, jest z nami zawsze, w każdym momencie. Proboszcz w przerwie między święceniami poszedł z nami do zakrystii i okazało się, że cudem (ktoś zrezygnował) dzisiaj o 6.00 nie ma intencji mszalnej. Dodam tylko, że zaraz po Mszy, bo o 9.00 przyjęto naszą bliską osobę (przepraszam, proszono mnie, żebym nie mówiła ani o kogo, ani o co chodzi, więc tak piszę, jak mogę) do szpitala, a ok. 14.00 już wiedzieliśmy, że nie jest aż tak źle, jak myśleliśmy... Nadal jest paskudztwo, ale nie do końca tam, gdzie wskazywały pierwsze badania, co daje o wiele większą szansę na wyleczenie, bo łatwiej przeprowadzić operację/zabieg/leczenie (tego jeszcze nie wiemy) i na innym narządzie paskudztwo jest mniej niebezpieczne.
Ale to wiemy od niedawna, a Święta mieliśmy smutniejsze, choć dobre. Jak się zbierze cała rodzina, to łatwiej. I popłakać sobie i pośmiać się zawsze lepiej razem. Nawet chora osoba poczuła się lepiej.
Mnie z tego stresu wszystko siadło (bo przecież wielki trzynasty zadbał, żeby nam ciśnienie za bardzo nie spadło, a do tego i ta choroba), nie poszłam na Liturgię Paschalną, ani na Rezurekcje. Nie miałam siły. Poszłam na zwykłą Mszę o dziewiątej i znowu okazało się, że Pan Bóg czuwa, bo kazanie podniosło mnie trochę na duchu.
Dziś mam dobry dzień w związku z dobrymi wieściami, pewnie Jan Paweł Wielki miał z tym coś wspólnego;)
Pamiętam każdy moment od piątku w południe (w 2005 roku mieliśmy net, ale mnie mało interesował, byłam przywiązana do telewizora jeszcze, a że generalnie telewizor był u nas więcej wyłączony, niż włączony, to przegapiłam informację w czwartek. Dopiero w piątek. Szłam do pracy później i przed południem zdążyłam się dowiedzieć. Wróciłam z pracy i już nie przestałam warować przy telewizorze aż do soboty, do 21.37
Wiem, jak to brzmi, ale wtedy głównie oglądałam TVN. (Ha, ha, ha). I pamiętam, że zachowali się naprawdę profesjonalnie, bo pokazywali, jak ludzie modlą się na całym świecie. Nagle pojawiła się czarno-biała transmisja z Placu Św. Piotra i napis: "Jan Paweł II nie żyje". A później to pamiętam sąsiadkę ze strzykawką, pytającą troskliwie, czy wiem, gdzie jestem i co się stało. Piękne, wzruszające słowa apb. Leonarda Sandriego o tym, że o godzinie 21.37 nasz Ojciec Święty powrócił do Domu Ojca znam tylko z powtórek i Internetu.
Trochę minęło, zanim się ogarnęłam, ale aż do beatyfikacji nie mogłam słuchać, ani śpiewać "Barki", zdarzało mi się wyjść z kościoła na czas śpiewania tej pieśni. W 2008 roku byliśmy w Wadowicach i też nie dałam rady zwiedzić Muzeum, a w Bazylice też mogłam tylko płakać.
Ja wiedziałam, że On żyje, że jest blisko, że pomaga i już nie cierpi (co było bardzo ważne), ale jak prawie całe moje ówczesne życie przebiegło w cieniu Jego pontyfikatu - to się nie dało nie tęsknić i nie płakać.
Beatyfikacja (nawet bardziej, niż kanonizacja) pokazała mi "palcem": "patrz, niedowiarku, On żyje z Bogiem i czuwa nad Polską". Pomogło. Już "Barka" przechodziła przez usta.
O tych, którzy próbują Go oczerniać - nawet nie myślę. Nie warto. Czasem się za nich modlę. Tyle mogę.

Święty Janie Pawle Wielki, módl się za swoją i naszą ukochaną Ojczyzną. (Nie mógłbyś jakoś mocniej?:)