29 kwietnia 2022

20. Netflix

 Ustaliłyśmy z Wiedźmą, że to naprawdę ostatni miesiąc z Netflixem. Oferta jest coraz gorsza. Ostatnio (myśląc, że to będzie wartościowe) obejrzałam "Biała Królową", "Białą Księżniczkę" i "Hiszpańską Księżniczkę". O ile dwie pierwsze części (zwłaszcza "Biała Królowa") jeszcze się jakoś broniły, o tyle "Hiszpańska Księżniczka" załamywała. Philippa Gregory nie ma jakichś wielkich osiągnięć (jeszcze pytanie, na ile te seriale były podobne do książek, bo książek nie znam i już nie poznam), niemniej poziom absurdów w filmach był zatrważający i mam nadzieję, że naprawdę był "na motywach". W każdym razie książki gorsze być nie mogą. 
Rozumiem, że film (książka) ma swoje prawa, ale jeśli chodzi o historyczne postaci łatwo przesadzić. Wizja Jackette Luksemburskiej, Elisabeth Voodville i Elisabeth York (matki, córki i wnuczki, z których dwie ostatnie były królowymi Anglii) zrobić czarownice - to trochę niepoważne. Jestem historykiem, wiem, że to nauka humanistyczna, więc zakłada jakiś margines domysłów i interpretacji, ale może bez przesady:)
To były trzy niezależne seriale, ale jeden ciąg historyczny, więc pewnych rzeczy należy się trzymać. Kiedy w "Hiszpańskiej Księżniczce" Lordowi Pole odrosły palce, których nie miał w drugiej, naprawdę się mocno zdziwiłam tym cudem.
W "Hiszpańskiej Księżniczce" okazuje się, że Katarzyna Aragońska otrzymywała miłosne listy od narzeczonego, Artura Tudora. Zakochała się w tych listach i w nim. Kiedy przyjeżdża wreszcie, aby go poślubić jest w szoku, bowiem prawdziwym autorem listów jest młodszy brat Artura, Henry (późniejszy Henryk VIII). Zwątpiwszy w swą wiedzę historyczną zerknęłam na Wikipedię. Cóż, wątpiłam niepotrzebnie. W chwili przyjazdu 17-letniej Katarzyny, Henryk miał całe 11 lat. Na pewno umiał pisać wyrafinowane listy do dziewczyny.
Dalej jest już tylko gorzej.
Później usiłowałam obejrzeć film o Gierku. To już moja wina, bo naprawdę można się było spodziewać, co to za dzieło. Na komedię za mało śmieszne, na film "poważny" za bardzo śmieszne, a hagiografii I sekretarza nie da się nakręcić, historia nie pozwala. Do tego dochodzą drewniane dialogi, bzdurny scenariusz, a tego, co robią aktorzy nie da się nazwać grą. Kręcą się po planie nie wiadomo, po co. Cezary Żak robi z Breżniewa łagodnego misia, Michał Koterski jest równie przekonującym Gierkiem, co Małgorzata Kożuchowska Stasią. I ja bym tak "zagrała". Antoni Pawlicki udając kogoś, kto w zamyśle ma być generałem Jaruzelskim, choć inaczej się nazywa, traci okazję na pokazanie, że jest aktorem. Jaruzelski miał specyficzny sposób mówienia, a Pawlicki, jak sobie przypomni, to mówi w ten sposób, ale przypomina sobie o tym ze dwa razy. A Krzysztof Tyniec, jako demiurg czyli anonimowy dowódca KGB nie wzbudza grozy, tylko śmiech. Zachowuje się, jak wodzirej na balu przodowników pracy, a nie jak postać z założenia zła, mroczna, bezwzględna, z której teoretycznie można sporo osiągnąć. O parodii prymasa Wyszyńskiego, jakiej radośnie dokonał Jan Frycz nie wspomnę. To też jest postać, z której można dużo "wyciągnąć" aktorsko (vide Andrzej Seweryn - "Prymas. Trzy lata z tysiąca"). Ale to chyba trzeba być Sewerynem, bo inni odtwórcy (Lech Mackiewicz w "Karol. Człowiek, który został papieżem" i Marek Kalita w "Zaćmie" rozczarowują, jednak, trzeba przyznać, że nie parodiują.
Tragedia.
Do tego doszła IV część Kogla-Mogla. Tak, wiem. Wiem. Trzeciej nie dałam rady obejrzeć i już nie próbuję, na czwartą się uparłam. Cóż, pewnych rzeczy naprawdę nie należy kontynuować.
Dodajmy do tego nowość w postaci "365 dni. Ten dzień". (nawet nie próbuję oglądać, tak, jak nie próbowałam czytać dzieł Lipińskiej i oglądać poprzednich adaptacji) i o wiele za dużo, jak na mój gust, reality show pokazujących rzeczy przerażające ("Love is Blind", "Ulitimatum", "The Circle") lub zwyczajnie nudnych - mamy dla mnie niestrawną papkę. 
Owszem, może mi brakować "Firefly Lane", nie zobaczę dalszego ciągu (chociaż nie wiem, po przeczytaniu książki, jak oni zamierzają to pociągnąć), "Chesapeake Shores" (nie dotarłam jeszcze do książek) a nawet banalnych "Słodkich Magnolii" (to trzecia w moim życiu ekranizacja lepsza od książek, a "Słodkie Magnolie" to jedna z niewielu książek, których nie byłam w stanie doczytać). Serial jest przeciętny, ale główne bohaterki (inne, niż te w książce) tchnęły życie w papierowe książkowe bohaterki.
Obejrzałam tam kilka niezłych dokumentów i to by było na tyle.
W czerwcu ma być dostępny kanał Disneya. Zamierzamy się przerzucić na niego.
- Nie łudź się - powiedziała Wiedźma. - Tam też nie będzie cudów. Ale będzie stary, dobry Disney w całości.
Jak dla mnie wystarczająca rekomendacja:)
Z rozpędu:
"Biała Królowa" - 6/10
"Biała Księżniczka" - 5/10
"Hiszpańska Księżniczka"  - 3/10
"Firefly Lane" - 4/10
"Chesapeake Shores" - 7/10 (ale ja lubię filmy o małych amerykańskich miasteczkach, w których niewiele się dzieje.
"Słodkie Magnolie" - 6/10 j.w.

10 komentarzy:

  1. Nie mam netfliksa. W ogóle i nigdy nie miałam.
    Maya

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dużo nie straciłaś:) My miałyśmy (bo nie mamy telewizora, a A. na swoim laptopie Netflixa nie chciał) prawie równe 11 miesięcy. Ale naprawdę nie bardzo jest co oglądać. To znaczy: my nie mamy.

      Usuń
  2. A myśmy też zrezygnowali z Netflixa. Ze dwa miesiące temu. Zauważyliśmy, że go nie właczaliśmy już długo i daliśmy spokój. Na HBO jest lepiej. Niewiele ale lepiej
    W

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamy HBO. Miałyśmy HBO Go, teraz mamy HBO Max. Nie wiem, czy jest lepszy, może tak. Wiedźma coś tam ogląda, ja zaczęłam oglądać "Pozłacany wiek", ale jakoś wolno mi to idzie.

      Usuń
  3. Jesoo, chyba jesteś jednak mną. Nie jesteś, ja daję niższe noty:) Seriali o małych miastach amerykańskich nie tknę. FL - 2/10. Te historyczne to Korona Królów z lepszym budżetem ale gorszym podejściem do faktów. Te durne reality show nawet nie otwieram. Czekaj. To chyba wystarczające, żeby sobie też darować Netflixa? Trochę lepsze jest HBO Max, może to spróbujcie. A ja pomyślę nad Disney Plus. Ile dałaś Gierkowi i Koglowi Moglowi, bo nie napisałaś:) Ja 1/10 chociaż Kogla Mogla 3 i 4 nie oglądałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Disney Plus jesteśmy zdecydowane praktycznie. HBO Max mamy. Jeszcze na HBO Go obejrzałam "The Act" (wstrząsające, tym bardziej, że na faktach i nieźle zrobione), teraz oglądam "Pozłacany wiek", ale powoli;) Czy jest lepszy? Nie wiem. Oczywiście "Misz-Masz", "Koniec świata" i "Gierek 1/10:)

      Usuń
  4. Ślubu nikt z Netfliksem nie bierze, można zrezygnować i wrócić, to nie jest żadna umowa. Ja IV części Kogla-Mogla dam nawet 2/10. Z powodu tej sceny z księdzem na hulajnodze jadącego do babci Solskiej. Chociaż, jak się pomyśli, że Łaniewska już naprawdę nie żyje, to się robi mało śmieszne.
    Na Netflixie jest kilka dobrych dokumentów, będziesz chciała coś obejrzeć, to opłacisz jednorazowo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to jedyna scena, przy której się można uśmiechnąć, ale to za mało jednak na dobrą komedię:) Co do "ślubu z Netflixem" - pełna zgoda:)

      Usuń
  5. Mnie w tym cyklu o księżniczkach i królowych zrobiła dzień czarnoskóra dama dworu Katarzyny. To chyba nawet zgrabnie było wytłumaczone, ale ja nie wierzę. Na przełomie XV i XVI wieku było to raczej niemożliwe. Anglia nie miała kolonii. I ten jej mąż, idealny muzułmanin na tle potwornych katolików. Zresztą kolor skóry w Bridgertonach i Magnoliach też nie miał sensu. Czarnoskóra Helena która miała jasne włosy? Nie ma nic o farbowaniu.
    K

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Generalnie takie rzeczy też mi przeszkadzają. Już nie mówię o czarnoskórej Annie Boleyn, bo o tym się nie powinno mówić, a przede wszystkim kręcić takich filmów. Dla mnie to czysty rasizm: nie umieć napisać fajnych ról dla czarnoskórych aktorów, tylko wpychać ich w role nie dla nich stworzone i tym sposobem ośmieszać. I w "Bridgertonach" jest to samo. Pierwszy sezon obejrzałam jako bajkę, w typie "wszędzie i nigdzie, zawsze i nigdy", chociaż królowa Sophie Charlotte istniała naprawdę i nie była czarnoskóra. Myślałam, że to taka konwencja filmu i wzruszywszy ramionami obejrzałam spokojnie. Dopiero potem trafiłam na książkę i drugiego sezonu nie oglądam. Książka (przeczytałam, co prawda na razie I tom) nie mówi nic o czarnoskórej arystokracji. A to jest (w zamyśle) adaptacja powieści. Pamiętam, jak podobała mi się książka Nory Roberts (lubię literaturę klasy B także) "Miasteczko Innocence", a adaptacją nie. Wbrew bowiem temu, co napisane, szeryf miasta nie był Afroamerykaninem. Czy wierzę w to, że czarnoskóry szeryf jest dobrym szeryfem? Co za pytanie, co ma do tego kolor skóry? Czy wierzę w udane małżeństwo białej kobiety i czarnego mężczyzny? Jak najbardziej, to poza dyskusją. Czy czarnoskóry szeryf może być najlepszym przyjacielem potomka plantatorów? A dlaczego nie? Co więc mi przeszkadza w filmie? To, że nie tak autorka napisała tę postać. Tylko i aż tyle. Ale jeśli chodzi o "Słodkie Magnolie" to jest to mój osobisty wyjątek:) Książka jest tak nudna i tak o niczym, że (co mi się prawie nie zdarza) nie dobrnęłam do połowy I tomu. Bohaterki są takie papierowe i płaskie, że ich kompletnie nie widać w powieści. Nic nie umiem powiedzieć o Helenie z książki, a o Helenie z serialu - tak. Nie jest to film najwyższych lotów, ale taki dość przyjemny "odmóżdżacz". I dlatego ani czarnoskóra Helena, ani Dana Sue ze sporą nadwagę mi nie przeszkodziły. Miały charakter, umiały tchnąć życie w te jednowymiarowe kukiełki z filmu. Tak, wiem - przeczę sama sobie;)

      Usuń